piątek, 25 października 2013

ROZDZIAŁ IV "Bitwa"

  Byłam zbyt oszołomiona, że nawet się nie wyrywałam.
  Byłam w objęciach ojca, swojego biologicznego ojca. Moja przybrana matka przed chwilą umarła, a tata nawet nie wiem gdzie on jest.
   Wszystkie te prawdy, te informacje, których się dziś dowiedziałam znowu jeszcze raz trafiły we mnie ze zdwojoną siłą.
   Valentine trzymał mnie trochę za mocno, bo brakowało mi powietrza, aż zaczęły pojawiać się przed oczami czarne plamki. Co dziwne trzymał mnie jedną ręką dość mocno, a jednocześnie odpierał atak wilkołaków i Jace'a. Kolejną dziwną rzeczą było to, że wilkołaków było znacznie więcej niż ludzi Valentina. Tylko skąd one się wzięły.
    Kiedy czarne plamki przed oczami stawały się coraz większe do Valentine'a podszedł chłopak. Dużo młodszy od Valentine'a , ale wyglądał jak jego młodsza wersja. Mieli takie same włosy, usta, i budowę ciała. Tylko oczy mieli inne. Chłopak miał dwie czarne, głębokie dziury, a bynajmniej tak wyglądały.
- Tato, musimy się stąd zbierać.- powiedział chłopak, odpierając przy tym kolejne ataki.- To ona? Wygląda rzeczywiście jak twoja żona. Tylko, że teraz jakby miała zaraz zemdleć.
    Po tych słowach Valentine poluzował trochę ucisk, a ja oprzytomniałam. Zaczęłam się rzucać, walić pięściami i kopać. Cały szok minął i zmienił się w złość.
-Uspokój się.- powiedział Valentine.- Jonathanie zawołaj czarownika, aby otworzył bramę.
   Nagle na Jonathana skoczył jakiś wilkołak. Wgryzł mu się w bark. Mój brat próbował się bronić, lecz nie mógł uderzyć wilkołaka dostatecznie mocno. Na pomoc poszedł mu Valentine. Puścił mnie i ruszył do walki.
   Ja sama podniosłam się i zaczęłam biec do furtki. Kiedy byłam dwa metry od furtki wyrosła przede mną czarna postać. Serce podeszło mi do gardła.
   Okazało się, że to był Jace. Przytulił mnie co mnie bardzo zdziwiło. Nie znaliśmy się za dobrze.
- Mała, gdzie ty byłaś?- powiedział.- Mieliśmy się zmyć zanim się tu rozpęta piekło. Czemu płaczesz?- zapytał się zaniepokojony. Dotknęłam dłonią policzka, był cały mokry od łez. Nawet nie pamiętałam, abym zaczęła płakać.
-Nic się nie stało.- próbowałam mówić jak najspokojniej. Co ja myślę? Jak najspokojniej? Przed chwilą próbował mnie porwać mój biologiczny ojciec. Moja mama nie żyje, a ja będę mówiła jak najspokojniej?-I nie jestem "mała". Nazywam się Clary Fray.
-No, dobrze, Clary.- powiedział.- Mamy stąd uciekać. Alec! Izzy! Chodźcie tu! Zmywamy się stąd!
   Po chwili byli przy nas gotowi do odparcia ataku.
-Jace, jesteś pewien, że to ona?!- powiedziała Izzy.
-A znasz jakąś inną dziewczynę, która jest pilnowana przez wilkołaki, a jej ojciec zabije każdego kto stanie mu na drodze, żeby dotrzeć do niej?- powiedział Jace.- Bo ja nie.
    Przypomniało mi się, że nie wzięłam jednej ważnej dla mnie rzeczy. Moim szkicowniku, a zarazem albumie. Niby było to egoistyczne, ale jeżeli mój dom ma skończyć tak jak dom Duchannes'ów to nie będę miała żadnej pamiątki po rodzicach. Być może ich kiedyś zapomnę, a to jest niedopuszczalne.
    Ruszyłam biegiem do drzwi domu.
-A ona gdzie?- spytał się Jace.- Clary, czekaj!
    Ja natomiast już wbiegałam już po schodach, a po chwili byłam już w swoim pokoju. Szkicownik znalazłam bez problemu. Wsunęłam je szybko do torby. Gdy się wyprostowałam w drzwiach stał Jace.
-Clary! Co ty sobie myślisz? Tu jest niebezpiecznie.- wyrzucił z siebie Jace. Był trochę wkurzony. Wszedł do pokoju i chwycił mnie za ramię.- Alec i Izzy czekają przed furtką- pociągnął mnie w stronę drzwi, ale drogę zagrodziła nam ciemna postać. Po chwili okazało się, że to Jonathan, a za nim Valentine.
-Czy jest jakaś inna droga ucieczki, Clary?- szepną do mnie. Zaczął wyciągać broń.
-Tak- odszepnęłam i wskazałam na okno, które wychodziło na drogę. Tylko, że drogę przysłaniało drzewo. Odległość nie była aż tak duża.
      Teraz nie zastanawiałam się wiele. Otworzyłam okno. Z tyłu słyszałam szczęk metalu o metal. Jace walczył. Założyłam torbę i skoczyłam. Było trochę wysoko. Dokładnie wysokość pierwszego piętra. Nie chcę spaść.
      Kiedy byłam na tyle blisko gałęzi złapałam jedną. Za mną wylądował Jace. Zaczęliśmy powoli schodzić. I w tym momencie jak na złość zaczął padać deszcz.
      Nie lubię się wspinać po śliskich gałęziach.
      Gdy byłam metr nad ziemią noga mi się poślizgnęła i poleciałam w dół.
      Jace był pół metra nade mną. Nie miał szans mnie złapać. Tuż przed upadkiem zdałam sobie banalną sprawę.
      ZA CHWILĘ UMRĘ.
      Spadałam tak, że najpierw uderzyłam plecami. Dobrze, że miałam plecak. Przyjął największą siłę uderzenia. Następnie uderzyłam całym ciałem i tyłem głowy.
       Nigdy nie czułam się tak ociężała. Oczy same mi się zamykały.
       Ostatnie co zobaczyłam to było to, że gwiazdy przebłyskują między liśćmi drzewa. Wszystko to dopełniały krople deszczu spadające powoli.
       Pomyślałam tylko jedną rzecz potem mi się film urwał.
       TO JEST NAPRAWDĘ PIĘKNE MIEJSCE, MOŻE JE NARYSUJĘ.
****************************************
Hej kochani. Macie tu następny post. 
Muszę to napisać MAMY PIĄTEK WEEKENDU POCZĄTEK.
Piszcie komenty.

1 komentarz: