poniedziałek, 30 grudnia 2013

ROZDZIAŁ XIII "Ważni ludzie"

               Doszliśmy do pokoju Isabelle. Jace nie przejmował się pukaniem do drzwi. Musiał się domyślić, że dziewczyna nie śpi. W pokoju była Izzy i Max. Kiedy teraz mu się przyjrzałam to bardzo przypominał mi Simona. Simona siedem lat temu. Był też bardzo podobny do Lightwood'ów. Miał takie same kruczoczarne włosy. Jako jedyny z rodzeństwa nosił okulary, a za nimi patrzyły na nas błękitne oczy.
-Clary, Maxa już poznałaś, prawda?- powiedział Jace i wskazał chłopca.
              Max, Jace i ja usiedliśmy na łóżku. Isabelle zajęła miejsce przy toaletce. Zaczęli o czymś rozmawiać, ale ja nie potrafiłam się skupić. Rozglądałam się po pokoju.
              Nie był za duży, ale dużo tu się działo. Ściany miały kolor jasno różowy, toaletka fioletowa, szafki czarne i białe, łóżko neonowy róż. W ogóle było tu dużo kolorów i ... broni. Na każdym meblu była jakaś broń. Od gwiazdek ninja po toporek leżący na biurku. Swój bicz miała owinięty wokół nadgarstka, więc nie musiałam go szukać na meblach.
-Clary, mówię do Ciebie.- powiedziała Izzy, machając ręką przed moimi oczami. Ściągnęło mnie to na ziemię.- Pytałam się czy ty w ogóle coś wiesz o Idrisie.
-Pierwszy raz to usłyszałam to w salonie. - powiedziałam.
-Idris to państwo Nocnych Łowców. Stolicą jest Alicante.- mówił Max. Miał tylko 9 lat, a bynajmniej tak wyglądał. - To tam podpisuje się wszystkie ważne dokumenty. Porozumienia, prawa...
-Max. -przerwała mu surowym tonem Isabelle.- może pójdziesz do swojego pokoju. Powinieneś już iść spać.
-Ale..- powiedział Max.
-Max, idź już do swojego pokoju.- powiedział Jace łagodnym tonem. Chłopiec spuścił głowę i wyszedł z pokoju ani razu nie oglądając się za siebie.
- To ten Idris to wasze państwo? Dobrze zrozumiałam?- powiedziałam.
-Tak, to nasze państwo.- powiedziała Izzy.- Jedynym miastem jest Alicante i tam chcą Ciebie wysłać.
-Niby po co?- zapytałam.
-Tam są główne urzędy Nefilim. Tam zapadają najważniejsze decyzje. Tam też jest sierociniec.To znaczy w pierwszym tygodniu byłabyś w sierocińcu, a potem może byś była w jakimś Instytucie. Clave chyba uważa, że byłabyś tam bezpieczna.
-Bezpieczna?-powiedziałam.
-W Idrisie są sami Nocni Łowcy. Oni byliby w gotowość i ...- zaczęła Izzy.
-Inkwizytor myśli, że wtedy Valentine by zaatakował. Mogli by go zabić i było by po sprawie. Lecz on nie jest taki głupi. Clave się myli. Morgenstern nie zaatakuje miejsca gdzie może liczyć się z porażką. On po prostu nie zakłada się kiedy wie, że może przegrać.- powiedział Jace. Położył się w poprzek łóżka i zamknął oczy. Było po nim zmęczenie.
-Czyli mam do wybierać między narażaniem życia obcych mi ludzi albo was? Bo Valentine może zaatakować w każdej chwili.- powiedziałam.
-Clary, jesteśmy Nocnymi Łowcami cały czas narażamy swoje życie dla życia innych. Taki już nasz obowiązek.- powiedziała dziewczyna.
-Czyli mam narażać ważnych dla mnie osób, bo taki ich obowiązek?- zapytałam.
-Jesteśmy dla Ciebie ważni?- zapytał się Jace i podniósł się lekko na łokciach.
-Tak jesteście dla mnie ważni. Uratowaliście mi życie. -powiedziałam i nagle przyszła mi do głowy myśl.- Czy wilkołaki mają pogrzeby? Czy są normalnie chowani?
-Clary, chodzi Ci...- zaczęła Izzy lekko zdenerwowana. - Twoi rodzice adopcyjni są już pochowani od tygodnia.
-Gdzie?!
-Pokażemy Ci.  Jest taki specjalny cmentarz dla likantropów.-powiedział Jace.
- Pójdę spać. Dobranoc. - powiedziałam i wyszłam z pokoju. Jakoś trafiam do swojego pokoju i zasnęłam.

sobota, 7 grudnia 2013

ROZDZIAŁ XII "Rodzinne więzy"

      Staliśmy (to znaczy ja i ta kobieta) tak długo, aż Luke jej nie odciągnął.
-Ona Cię nie pamięta.- szepnął Luke na tyle głośno, że mogłam usłyszeć.-Była za mała.
      Stałam jak słup soli. Wszyscy się gapili na mnie lub na tę kobietę.
       Luke mówił o mnie, tego byłam na 100% pewna. Dlaczego byłam za mała? Czy powinnam była pamiętać tę kobietę?
-Clary, to jest Jocelyn Fairchild.- powiedział Robert i wskazał na kobietę o rudych włosach.-To jest Imogen Herondale,- kobieta o siwych włosach.- a to konsul Blackwell.
      Mówił coś jeszcze, ale ja już straciłam kontakt z rzeczywistością. Jocelyn Fairchild jak mi tłumaczono była moją matką, więc byłam w jedynym pokoju ze swoją matka. Moją biologiczną matką. Matką, która mnie zostawiła.
-Konsul Blackwell przyjechał po to, aby zabrać Cię do Idrisu. Tam będzie bezpieczniej.- powiedziałam Maryse sprowadzając mnie na ziemię.- To sierocińca.
-Nie ja nigdzie nie jadę. -powiedziałam- Gdzie jest w ogóle ten Idris? Mam tu Simona. Ja nie mogę go zostawić.
-Clary,- zaczął Hodge, porzucając swój naukowy ton.- jako, że twoi prawni rodzice nie żyją to jesteś prawnie sierotą, rozumiesz?- kiwnęłam głową.- W świecie Nefilim i u Podziemnych powinnaś trafić do jakieś rodziny adopcyjnej, ale o tym musi zadecydować Clave. Jednak tu pojawia się problem w postaci twojej matki.
-Ja i tak się nigdzie nie ruszam. Jeżeli chcecie się mnie pozbyć to wystarczy powiedzieć.- powiedziałam. Nagle ogarnęło mnie uczucie ucieczki. Chciałam być jak najdalej stąd.-Mogę stąd wyjść?
-Tak, oczywiście. Jace, odprowadzisz ją?-  powiedziała Imogen.
     Jace podszedł do mnie i złapał mnie za ramię. Kiedy ja już byłam na zewnątrz obrócił się i powiedział.
-Babciu, ale przed wyjazdem pogadasz ze mną jeszcze?
-Oczywiście.- odpowiedziała Imogen.
     Wyszliśmy na korytarz i zmierzaliśmy chyba do mojego pokoju. Gdy byliśmy w połowie drogi nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Nie wiedziałam już jak mam się czuć. Za duży natłok informacji.
-O co chodzi?- powiedział Jace.- Myślałem, że jesteś zła.
-No, bo jestem.- powiedziałam.- Tylko nie myślałam, że Imogen Herondale jest Twoją babcią. Myślałam...
-Myślałaś, że co?- powiedział Jace lekko wkurzony. - Że to jakaś daleka krewna?
-Spokojnie, Jace.- próbowałam go uspokoić.- Nie miałam zamiaru Cię zdenerwować. Miałam na myśli, że to może twoja ciocia. Lecz to, że jest Twoją babcią bardziej mi pasuje. Macie takie same kości policzkowe.
- Chyba masz racje.- powiedział Jace trochę uspokojony. Po dłuższym namyśle dodał.- Wiesz co lepiej chodźmy do Izzy. Na pewno chce się dowiedzieć co się dzieje w salonie.
-Dlaczego Jej tam nie ma?- zapytałam się.
-Nie ma osiemnastu lat.- odpowiedział Jace.
-To mnie też nie powinno tam być? Jace, ile ty masz lat?
-Może po jednym pytaniu? Po pierwsze : tak nie powinno NAS tam być, a w szczególności ciebie. Po drugie: mam siedemnaście lat. Kiedy ty masz urodziny?
-Ja- szybka kalkulacja.- za dwa dni, a co?
- Nie tak się pytam. Czyli urodziny masz 15 sierpnia?
-Tak, a ty kiedy?- zapytałam się. Byłam naprawdę ciekawa.
-Dokładnie dwa miesiące po tobie- odpowiedział i ruszyliśmy w kierunku pokoju Izabelle.

piątek, 6 grudnia 2013

ROZDZIAŁ XI "Nieznajoma bliska osoba"

         Szliśmy do Instytutu. Ja, Clarissa Fray i Jace... Jak on miał na nazwisko?
-Jace- powiedziałam.
-Hmm.- mruknął Jace.
- Jak ty masz na nazwisko?
-Od biologicznych rodziców Herondale , a od adopcyjnych Lightwood.
- Czyli jesteś Lightwood czy Herondale?- drążyłam temat.
- Herondale i Lightwood.- powiedział Jace.-Chociaż bliżej mi do Lightwood.
-Dlaczego?- zapytałam.
- To tak jakbym Ciebie zapytał dlaczego jesteś Clarissa Fray, a nie Shepard, Fairchild lub Morgenstern/
-Nie wiem po prostu już tak jest. Uprzedzę twoje następne pytanie. Nie chcę zmienić nazwiska.- powiedziałam.
-Tylko wiesz, że w świecie Nefilim nie istnieje Clary Fray. Istnieje tylko Clary Morgenstern.- powiedział Jace.
-Chwileczkę, przecież ja w świecie Nocnych Łowców w ogóle nie istnieje.
- Tak myślisz?- powiedział Jace i się uśmiechnął.- Twoi rodzice byli wilkołakami. To znaczy twoi adopcyjni rodzice, należeli do stada Luke'a, który był kiedyś Nocnym Łowcą. A ty jesteś...
- Luke był Nocnym Łowcą?- przerwałam Jace'owi.
-No tak i był przyjacielem Valentine'a.
-Aha- powiedziałam. W ciągu 24 godzin dowiedziałam się tylu nowych rzeczy, że masakra.
            Do Instytutu zostało nam pięć metrów. Taki mały dystans i znowu każdy w tym budynku będzie się na mnie gapił. Czy oni czekają aż się załamię? Powinnam przecież straciłam rodziców, ale jeżeli się załamię to nigdy się nie pozbieram do kupy. Muszę być twarda.
-Hodge zawsze jest taki?- zapytałam się Jace'a, żeby zająć się czymś innym niż rozmyślaniem.
-Taki czyli przemądrzały? To tak.- powiedział Jace.- Ale jak jest temat który go niezwykle interesuje to będzie pytał cały czas. Chociaż zawsze patrzył na uczucia innych.
             Znaleźliśmy się pod bramą Instytutu. Jace otworzył drzwi i przepuścił mnie przodem. Trzeba powiedzieć, że jeżeli wszyscy Nefilim zachowywali się tak kulturalnie jak Jace to ... WOW. Nawet nie wiem co mam powiedzieć.
            Weszliśmy do środka i od razu skierowaliśmy się do salonu gdzie było bardzo głośno.
            Church tak się nazywał kot mieszkający w Instytucie (Chyba to było jedyne zwierzę w Instytucie.) wygrzewał się przed kominkiem. W samym pokoju znajdowało się jakieś osiem osób. Tych co umiałam rozpoznać była znaczna większość. Był tam Alec, Hodge, państwo Lightwood, Luke, kobieta o rudych włosach bardzo podobnych do moich, mężczyzna o czarnych włosach oraz siwa kobieta.
            Kobieta stała tyłem do mnie, ale kogoś mi przypominała. Tak jakbym spotkała ją kiedyś bardzo dawno temu, ale o niej zapomniała.
           Mężczyzna miał czarne włosy poprzeplatane siwizną. Stal do mnie profilem, więc mogłam określić jego wiek. Miał około 40 lat. Na nosie miał okrągłe okulary, lenonki lub jak kto woli potterki.
          Natomiast kobieta miała swoje siwe włosy spięte w ciasny kok. Żadne pasemko nie miało prawa wysunąć się z fryzury. Wyglądała na kobietę stanowczą.
          Kiedy zauważono nasze przybycie zapadła nerwowa cisza.
          Jace nie zważając na nic podszedł do kobiety o siwych włosach i ją przytulił. Jak kogoś bliskiego.
-Jace, zabierz proszę Clary do Isabele i Max'a i tam zostanie, dobrze? -powiedziała Maryse.
           Jace już się do mnie zbliżał kiedy rzuciła się w moim kierunku kobieta o rudych włosach. Przytuliła mnie i chyba szeptała "Clary". Nie jestem pewna. To było coś dziwnego.
           Poczułam jak coś mokrego uderza mnie w ramię. Czy ona płakała?
*************
Mój prezent na mikołajki.

sobota, 30 listopada 2013

ROZDZIAŁ X "Tako"

        W Tako było bardzo miło. Zamówiłam naleśniki, które w menu znajdowały się na samym końcu. Reszta menu należała do wilkołaków, fearie i wampirów. Jace zamówił natomiast hamburgera.
-Mam pytanie kim jest ta kelnerka?- zapytałam się, ponieważ kelnerka nie przypominała człowieka.
-To fearie.- powiedział Jace. Kelnerka przyniosła nam zamówienie. Jedliśmy w ciszy.
        Zaczęłam się przyglądać Jace'owi. Miał piękne i niespotykane złote oczy, pierwszy raz takie widziałam. Oczy były okolone długimi, ciemnymi rzęsami. W książkach opisano by je mianem "Większość dziewczyn dała by się za nie zabić". Rysy miał ostre, ale zarazem łagodne. Miał piękne usta koloru bladego różu. Ciekawe ile dziewczyn zakochiwało się w jego oczach i ustach? Włosy też miał zabójcze blond. Musiał mieć wiele wielbicielek. O mój Boże! Znałam go dopiero dobę, a już wysuwałam takie podejrzenia.
-Gapisz się na mnie.- powiedział Jace wyrywając mnie z rozmyślań. Na jego ustach zaigrał łobuzerski uśmiech.- Mam coś na twarzy? Ubrudziłem się?
-Nie, tylko się zamyśliłam.- powiedziałam.
-Na mój temat?- zapytał się Jace, a jego uśmiech się rozszerzył. Boże jaki on ma piękny uśmiech.- Wiele dziewczyn rozmyśla na mój temat. No wiesz, wygląd i tak dalej.
        Nie wytrzymałam musiałam parsknąć śmiechem. Tak dawno się nie śmiałam, że kiedy próbowałam sobie przypomnieć kiedy to było wydawało się jak w odległym, innym życiu.
         Jace spojrzał na mnie tak jakby się cieszył. Widać to było po jego oczach. Na ustach moich i blondyna zagościł jeszcze szerszy uśmiech.
-Nie wierzysz mi?- powiedział Jace, kiedy się już opanowałam.- Udowodnić Ci?
-Nie trzeba, wierzę. -powiedziałam.- Tylko powiedziałeś to tak... jakby każda napotkana dziewczyna rzucała Ci się na szyję, kiedy Cię zobaczy.
-A tak nie jest?- zapytał się Jace.- Kiedy pierwszy raz mnie zobaczyłaś nie miałaś ochoty rzucić mi się na szyję?
-Nasze pierwsze spotkanie było w zaułku.-powiedziałam i zaczęłam się uśmiechać na widok jego miny.- To chyba nie było najlepsze pierwsze spotkanie. Nie miałam wtedy ochoty rzucić Ci się na szyję, wręcz przeciwnie chciałam uciekać.
        Jace zaczął się śmiać.
- Masz rację do najlepszych to nie należy, ale chyba naprawiłem to złe pierwsze wrażenie?- powiedział Jace.
       Już chciałam mu odpowiedzieć, kiedy rozległ się dzwonek przy drzwiach. Weszli nowi klienci. Jace spojrzał się na drzwi, a ja powędrowałam wzrokiem za nim.
       Do knajpy weszło dwóch mężczyzn ubranych na czarno, z bronią za pasem.
       Spojrzałam na Jace'a.
-Ludzie Valentine'a? -zapytałam się szeptem. Kiwnął głową.
-Przykryj twarz włosami. Może Cię nie zauważą.- powiedział szeptem.
-Masz ze sobą broń?- zapytałam się.
-Nie, wybiegłaś z Instytutu tak szybko, że nie miałem czasu.- odszepnął.
      Ludzie Valentine'a zbliżali się do naszego stolika. Jace natomiast przysunął się bliżej mnie.
-Udawajmy zakochanych, ok?- szeptał dalej Jace. Kiwnęłam głową.
     Nocni Łowcy byli tylko stolik od nas i zmierzali w naszym kierunku.
     To co zrobił Jace zaskoczyło mnie kompletnie. Wiedziałam, że mamy udawać zakochanych.
     Jace przygarnął mnie do siebie i zetknął nasze usta razem. Wplótł palce w moje włosy, a przy okazji zasłonił moją twarz. Zamknęłam oczy. On naprawdę potrafił całować.
     Po kilkunastu minutach, godzinach, sekundach, latach nie wiem straciłam rachubę. Usłyszeliśmy dzwonek. Jace odkleił się ode mnie. Otworzyłam oczy.
-Chyba będziemy się zbierać.- powiedział lekko zachrypniętym głosem. Nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu, więc tylko kiwnęłam głową.
     Wyszliśmy z restauracji. Na dworze było już zupełnie ciemno.
     OD ILU GODZIN JESTEM ŚWIADOMA, ŻE MOJE DAWNE ŻYCIE NIE WRÓCI?
     NIE WIEM.

sobota, 23 listopada 2013

ROZDZIAŁ IX "Historia Kręgu"

    Przez połowę drogi szliśmy w kompletnej ciszy. Co się dziwić? Zawsze, gdy miałam problem szłam w ciszy, albo dzieliłam się nim z rodzicami lub Simonem. Najlepszym rozwiązaniem była muzyka. Teraz jednak nie miałam ani telefonu ani iPoda.
    Szłam z Jace'm, ale on też nie chciał zacząć tematu. Jakiegokolwiek tematu. Patrzył się tylko na mnie co jakiś czas.
- O co chodzi z tym całym Valentine'm?- spytałam się. To pytanie cały czas mi się w głowie.
-To długa historia.- odpowiedział Jace. Szliśmy właśnie przez park.
-Mamy czas. Możesz zacząć opowiadać.-powiedziałam.
-Musiałbym zacząć od samego początku. Od powstania Nefilim.- powiedział Jace.- Ale jak chcesz to Okay. Tylko usiądźmy to dłuuuga historia.
  Usiedliśmy na ławce. Jace wziął głęboki oddech.
-Wiesz od kogo pochodzimy? To znaczy czyim jesteśmy połączeniem?- powiedział.
- Człowieka i anioła. Tyle mi powiedzieli rodzice.- powiedziałam.
- I dobrze Ci powiedzieli. Jesteśmy połączeniem człowieka i anioła.- powiedział Jace -Dokładnie pierwszym Nocnym Łowcą był Jonathan, a aniołem Razjel. Przy powstaniu Jonathana Nocnego Łowcy powstały też Dary Anioła. Miecz, Kielich i Lustro. Razjel podał Jonathanowi Kielich gdzie była wymieszana krew anioła i człowieka. Tak powstał pierwszy Nocny Łowca. Poza nami istnieją też wilkołaki to taka demoniczna choroba tak jak wampiry. Czarownicy to dzieci człowieka i demona oraz fearie demony i anioły w jednym. Nawiązując do historii Valentine'a. Nocni Łowcy walczą z demonami, mamy zdolność nakładania run. Później Ci pokażę. Ale wracając do historii. Valentine chciał zniszczyć wszystkich Podziemnych czyli wilkołaki, wampiry, czarownicy oraz fearie. Dwadzieścia jeden lat temu powstał Krąg. Na samym początku była to po prostu paczka znajomych.  Tak było na samym początku. Po skończeniu szkoły, a chyba nawet w jej trakcie urządzali wyprawy do stad wilkołaków. Zabijali ich, a Valentine mówił, że są to rutynowe patrole. Ginęli na tych patrolach także Nocni Łowcy z Kręgu. Odbywały się tak przez następnych pięć lat. W tym czasie Valentine poznał Jocelyn Fairchild, twoją matkę. Należała do Kręgu jak chyba większość nastolatków w tamtym czasie. Po jakimś czasie pobrali się. Podobno ją kochał, ale ja uważam, że taki człowiek nie jest zdolny do miłości. Mam nadzieję, że wiesz o Nocnych Łowcach tyle, że wiesz w jakim wieku byli twoi rodzice kiedy się pobrali?- pokręciłam głową- Jocelyn miała 18 lat, a Valentine 20 lat. W tym samym roku co się pobrali Krąg zaczął atakować Clave. Clave to taki nasz rząd, decydują o różnych ważnych rzeczach i tak dalej. Wracając do tematu. Morgenstern to nazwisko Valentina żądał zmiany priorytetów. Najpierw usunąć Podziemnych, następnie zająć się demonami. 18 lat temu przyszło na świat ich pierwsze dziecko. Jonathan Christopher Morgenstern, a dwa lata później doszło do powstania. Co roku podpisuje się postanowienia w Sali Anioła w Idrisie. To taka nasza ojczyzna. Tamtego roku Krąg postanowił wnieść broń do sali Anioła i zabić wszystkich znajdujących się tam Podziemnych. Jednak Jocelyn uprzedziła Podziemnych o Krąg poniósł też straty. Po tym powstaniu Krąg się rozpadł, a Clave dopadło jego członków. Tych co nie chcieli się wyrzec Kręgu wtrącono do lochów, a tych co odłączyli się nałożyli klątwę albo umorzono sprawę w wyniku jakiś nowych ustaleń. Hodge i Lightwood'owie też należeli do Kręgu. Na Hodge'a jest nałożona klątwa. Poza tym Valentine podpalił swój dom i upozorował śmierć swoją i rodziny. Jak się okazało wszyscy żyją. Jocelyn uciekła razem z Luke'm i krążyli po świecie. Tyle mi wiadomo.
-Aha- powiedziałam, gdy Jace skończył.- Nie rozumiem tylko co ja mam z tym wszystkim wspólnego?
-No, jesteś ich córką. Chyba to wystarczy.- powiedział Jace.- Chyba dziś nie dojdziemy do tego Simona. Robi się ciemno. Może skoczymy do Tako? Nie zjedliśmy obiadu itp.
-Okay- powiedziałam i ruszyliśmy w stronę przeciwną do domu Simona. Ciekawe co to za knajpa.
*************
Instytut. Tego samego dnia.
-Jak mogliście pozwolić jej wyjść samej.- powiedział Luke.
-Nie jest sama, tylko z Jace'm. Nic jej się nie stanie. Wszyscy mu ufamy.- powiedziałam Maryse.- Poza tym nie da zrobić jej nikomu krzywdy. Będzie jej pilnował jak oka w głowie.
-Niby jak możesz być tego taka pewna?- powiedział Hodge, który siedział za biurkiem.
-Może dlatego, że jest w niej zakochany?- powiedziała Maryse.

sobota, 16 listopada 2013

ROZDZIAŁ VIII "Nocni Łowcy"

    Do Instytutu dojechaliśmy w pół godziny. Całą drogę uparcie patrzyłam się przez szybę. Kiedy dojechaliśmy do Instytutu pokazali mi główne pomieszczenia typu kuchnia, salon, jadalnia,  i biblioteka itp. Oprowadzał mnie oczywiście Jace. Nie wiem dlaczego był dla mnie taki miły. Pokazał mi także mój pokój.
    Nie wyglądał jakoś specjalnie. Białe ściany, łóżko, dywan, stolik nocny i łazienka.
-Wiem, że nie jest jakiś piękny. Takie są tu standardy.- powiedział Jace.- Drzwi obok to mój pokój.
-Dlaczego jesteś dla mnie taki miły?- zapytałam i od razu zdałam sobie jaką gafę palnęłam.
- A co mam być wredny?- powiedział Jace.- Nie wiem tak jakoś już mam.- zaczerwienił się. Pierwszy raz widziałam chłopaka, który się czerwieni. Nie wiedział chyba co ma powiedzieć, więc szybko zmienił temat.- Za pół godziny obiad. Wpadnę po Ciebie.
   I odszedł. Ja natomiast zamknęłam się w swoim pokoju. Wyciągnęłam szkicownik i zaczęłam go przeglądać. Prawie wszystkie rysunki przedstawiały Simona albo rodziców. Byli zadowoleni. Po przewróceniu kilku rysunków znalazłam obrazek z postacią wróżki. Nie pamiętam kiedy to rysowałam. Najdziwniejsze jest to, że zawsze rysowałam to co widziałam. Po obejrzeniu połowy moich szkiców ktoś zapukał do drzwi. Do głowy przychodziła mi tylko jedna osoba.
   Podeszłam do drzwi i je otworzyłam. Za nimi stał nie kto inny jak Jace. Wziął prysznic, bo miał jeszcze mokre włosy. Tak szczerze to on był bardzo ładny.
-Przyszedłem tak jak mówiłem. Idziesz?- powiedział.
  Poszłam za nim do jadalni. Gdy weszliśmy do pomieszczenia uderzył mnie aromat potraw, a wszyscy obecni spojrzeli na nas. Powiedziałam cicho witam i usiadłam na wolnym miejscu. Obok Jace' a jakimś starszym mężczyzną.
-Jestem Hodge Starwarker.- przedstawił się mężczyzna.
-Ja jestem Robert Ligthwood, a to Max- powiedział mężczyzna z czarnymi włosami. Takimi samymi jak reszta Lightwood'ów. Wskazał na małego chłopca siedzącego obok niego.- Resztę chyba już znasz.
- Nie wiedziałam co lubisz więc trochę ugotowałam potraw.- powiedziała Maryse.
-Nie trzeba było.- powiedziałam i poszłam w ślady innych i nałożyłam sobie zapiekanki makaronowej.
    Trzeba było powiedzieć, że Pani Lightwood potrafiła gotować. Kiedyś mama zrobiła taką zapiekankę tylko nie dodała chyba oregano. W tej zapiekance było oregano i rozmaryn. Było pyszne.
-Jak to jest być wychowywanym przez wilkołaki?- zapytał się Hodge kiedy wszyscy byli zajęci jedzeniem.
-Nie rozumiem pytania.- powiedziałam. Wszyscy patrzyli się na mnie, prócz Jace i Maryse. Oni utkwili swój wzrok w Hodge. Ich wzrok mówił jedno słowo. "Musiałeś". Jednak Hodge nie odpuszczał.
-Na czym polega różnica między wychowaniem Nocnych Łowców a wilkołaków?- zapytał się, a ja już wiedziałam, że będzie na mojej czarnej liście.
-Aha. Już rozumiem. Chodzi panu o to, że może chodzili jako wilkołaki po domu? Lub przynosili jakieś martwe zwierzęta do domu?- rozkręcałam się. Ten facet musiał zadać to pytanie? Musiał nie mieć w ogóle taktu.- Albo może chodzi o to, że organizowali sobie jakieś kółka wilkołaków? Nic takiego nie robili. Nie wiedziałam, że są wilkołakami dopóki sami mi o tym nie powiedzieli.- podnosiłam głos z każdym słowem. Kiedy skończyłam mówić wstałam i wyszłam z pokoju.
      Jakoś trafiłam do drzwi wyjściowych. Rozejrzałam się gdzie jestem. No tak, trzy przecznice od domu Simona. Jedyny plus całej tej sytuacji.
     Wyszłam na ulicę i ruszyłam w stronę domu przyjaciela. Po kilku metrach poczułam, że ktoś łapie mnie za ramię.
-Clary, gdzie ty idziesz?- powiedział Jace i podał mi kurtkę.- Nigdzie się samej nie puszczę.
-Okay. To chodź ze mną do Simona.- powiedziałam i założyłam kurtkę.
Ruszyliśmy.

sobota, 9 listopada 2013

ROZDZIAŁ VII "Trochę szczerości"

  Siedzieliśmy tak przez chyba dwadzieścia minut. Po tym okresie czasu wszedł Luke. Trochę się zdziwił.
-Chyba będziemy jechać- powiedział wilkołak.
  Jace odsunął się ode mnie, wstał i opuścił pomieszczenie.
  Zostałam sama z Luke'em. Korciło mnie jedno pytanie.
-Clary, weźmiemy twoje rzeczy i jedziemy.- powiedział Luke.
-Dlaczego mnie nigdy nie odwiedziła?- wypaliłam.
-Uciekaliśmy i byliśmy w niebezpieczeństwie. Po prostu nie chciała narażać Cię na niepotrzebne ryzyko.- mówił Luke, ale nie za bardzo przekonująco.
-Nawet nie wpadła w sierocińcu. Wiesz, że nie raz były miesiące kiedy mogli nas odwiedzać rodzice. Biologiczni. Do nie których przychodzili. Ja należałam do tej większości do, której nikt nie przychodził. Nawet na pięć minut nie weszła.
-Clary, nie oceniaj jej. Nie znasz jej...
-Właśnie nie znam.- przerwałam mu. Po co ja w ogóle zaczynałam ten temat. Teraz chcę jak najszybciej go zmienić.- Jedźmy już.
  Kiwnął głową, nic nie mówiąc. Chwycił moja torbę i wyszliśmy ze szpitala. Jace i pani Lightwood czekali przy wyjściu, a przed wyjściem stał czarny samochód.
  Wsiedliśmy do samochodu. Tylko Luke poszedł do innego samochodu, ale najpierw przekazał moją torbę Jace'owi.
-To co do Instytutu?- zapytał się facet za kierownicą. Pani Lightwood coś do niego powiedziała i ruszyliśmy.
***********************
Taki krótki post. Obiecuję, że następny będzie dłuższy. 
Nie zapomnijcie o komentarzach. 

sobota, 2 listopada 2013

ROZDZIAŁ VI "Przyziemny"

   Zostawili mnie na mniej więcej pół godziny. W tym czasie zdążyłam się umyć, ubrać i zacząć szukać komórki. Po dziesięciu minutach weszła pielęgniarka, odłączyła mi kroplówkę i wyszła. Niestety nigdzie jej nie znalazłam. Mój plecak leżał oparty o szafkę. Był trochę brudny i od krwi. Chyba mojej. W plecaku był szkicownik, ale nie chciałam go otwierać.
   Dwa tygodnie byłam nie przytomna. Simon na pewno się o mnie martwi.
   Po pół godziny wszedł do pokoju Jace.
-Widzę, że się już ubrałaś- powiedział.- Przyszedłem nałożyć Ci Iratze.
- Co to jest Iratze?- zapytałam. Miałam zachrypnięty głos. Chyba od płaczu.
-To taka runa, która pozwoli Ci szybciej wyzdrowieć. Sam mam kilkadziesiąt run. Oczywiście nie iratze. One po pewnym czasie znikają.- pociągnął rękaw i pokazał mi runę. Wyglądała jak tatuaż ptak w locie. Jace zauważył moje spojrzenie na tej konkretnej runie. Kiedyś chyba taką rysowałam.-Oznacza moc anioła. Wiesz chyba, że Nocni Łowcy pochodzą od anioła. Może trochę zapiec. To jest stela.- powiedział i pokazał mi przedmiot, który przypominał różdżkę. Podszedł do mnie i zaczął kreślić coś piekącego na moim ramieniu.
-Masz komórkę?- zapytałam, kiedy on dalej kreślił. Musiałam zadzwonić do Simona.
-Oczywiście. Jestem nastolatkiem muszę mieć komórkę.- skończył kreślić runę i wyjął z kieszeni telefon. Podał mi go, a ja od razu zaczęłam wybierać numer Simona.- Do kogo dzwonisz?
-Do Simona- powiedziałam, a on na to uniósł pytająco brwi.- Mój przyjaciel. Pewnie się martwi.
-To Przyziemny?
-Zdefiniuj "Przyziemny'.
-Cały czas zapominam, że nie wiesz za dużo o świecie Cieni. Przyziemny to każdy normalny człowiek, który nie widzi naszego świata. To taki człowiek, który żyje we własnej bańce chroniącej go przed naszym światem.
- No, to Simon jest Przyziemnym- powiedziałam i wcisnęłam zieloną słuchawkę. Nigdy nie myślałam, że dźwięk wybierania może być tak denerwujący. Odebrał po trzecim sygnale.
-Halo- powiedział Simon. Jak dobrze było słyszeć jego głos.
-Simon, tu ja Clary.
-Clary? Jak dobrze Cie słyszeć. Twój dom się spalił, a twoi rodzice gdzieś zaginęli.- mówił na jednym tchu. Słychać było, że mu ulżyła wiadomość, że żyję.
-Simon, spokojnie. Kiedy możemy się spotkać?- zapytałam się, ale odpowiedzi nie usłyszałam. Jace, który przysłuchiwał się mojej rozmowie, wyrwał mi telefon z ręki. Rozłączył się i spojrzał na mnie- O co chodzi?!
-Nie możesz się z nim spotkać- powiedział spokojnie i schował telefon do kieszeni.
-Nie będziesz mi mówił z kim mam się spotykać! Nie jesteś moją mamą ani tatą!- kiedy to mówiłam zakuło mnie coś w sercu. "Nie jesteś moją mamą ani tatą!"  Ból straty. Simon to jedyna osoba, która mi pozostała.
- Masz racje nie jestem nimi, ale tam gdzie ty chcesz iść jest niebezpiecznie. Teraz każdy kto jest po stronie Valentine'a będzie na Ciebie polować.- mówił delikatnie i spokojnie. Nie krzyczał, ale mówił tak jakby chciał wytłumaczyć komuś kogo kocha co jest dla niego dobre. Tak mówili do mnie rodzice kiedy miałam jakiś problem.
   Mówili, a teraz ich nie ma.
   Znowu ta okrutna prawda uderzyła mnie i zabolała.
   ONI UMARLI!!
   Znowu zaczęłam płakać. Nic na to nie poradzę. Właśnie cały mój świat się zawalił, a ja chyba miałam prawo żeby zamienić się na tę kilka minut w szpitalna fontannę.
- Cii, spokojnie- powiedział Jace i przytulił mnie. Ukryłam twarz w jego koszulce. Byłam za niska, żeby płakać mu w ramię.- Clary, spokojnie. Wszystko będzie dobrze.
-Wszystko będzie dobrze?!- nie wytrzymałam i wybuchłam. Oderwałam się od niego.- Wszystko będzie dobrze?! Jak możesz mówić takie rzeczy?! Nic nie będzie dobrze. Moi rodzice nie żyją. Moich biologicznych rodziców nie znam.- płakałam dalej. Usiadłam na łóżku.- Nic nie będzie dobrze- powiedziałam szeptem. On tylko usiadł na łóżku koło mnie.
- Masz rację. Strzeliłem gafę. Nic nie będzie dobrze według Ciebie w tym momencie.- powiedział i przygarnął mnie ramieniem. Czy to w ogóle jest normalne? Bo według mnie nie. Nie znałam go za dobrze. W ogóle go nie znałam, a on mnie przytula.- Też tak myślałem kiedy straciłem ojca i matkę.- spojrzałam na niego pytająco- Tak jestem sierotą. Maryse to moja przybrana matka, Izzy, Alec i Max to moje rodzeństwo.
   Chciałam już zmienić temat. Przestałam płakać, a nie chciałam się znowu zmienić w fontannę.
-Kim jest ten Luke Garroway?- zapytałam.
- Jest przywódcą Nowojorskiego stada likantropów. -powiedział Jace.- to znaczy wilkołaków. Oraz jakby to powiedzieć... hm... dobrym przyjacielem twojej biologicznej matki.

czwartek, 31 października 2013

ROZDZIAŁ V "Za długo"

   Umarłam?
   Chyba nie. Po śmierci powinnam się stać chyba duchem. Duch chyba niczego nie czują. Stąd wiem, że nadal żyję. Straszliwie boli mnie głowa i klatka piersiowa.
   Próbuję otworzyć oczy, ale powieki wydają się tak ciężkie jakby ważyły z tonę. No dobrze jeszcze raz.
    Pierwsze co zobaczyłam to bardzo jasne światło. Za jasne. Po dwóch minutach mrugnięciach mogę normalnie widzieć.
    Jestem chyba w szpitalu, przypięta do maszyny mierzącej moje tętno i do kroplówki.
    Kiedy tylko zdążyłam ogarnąć pomieszczenie wzrokiem do pomieszczenia wbiegł mężczyzna w flanelowej koszuli i okularach. Za nim niedbale wszedł Jace. Co on jeszcze tu robi?
- Clary, jak dobrze, że się obudziłaś- powiedział mężczyzna i przytulił mnie. Syknęłam. Chyba miałam złamane żebro i właśnie się zrastało.- Oj, przepraszam. Zapomniałem.
- Lucianie, nie sądzisz, że powinieneś się najpierw przedstawić?- powiedziała kobieta, która pojawiła znikąd. Miała czarne włosy i chyba była matką Izzy, bo wyglądała jak ona. Podeszła do mojego łóżka.- Jestem Maryse Lightwood i kieruję tutejszym Instytutem.
-Aha- tylko tyle zdołałam z siebie wydusić.Nagle mnie oświeciło. Wczoraj do mojego domu włamali się jacyś ludzie i zaczęli walczyć.-  Gdzie są moi rodzice?
-Valentine uciekł, a gdzie jest twoja matka tego nie wiemy.On - wskazała na faceta w flanelowej koszuli.- nie chce nam powiedzieć.
- Nie chodzi o nich.- mówiłam z coraz większym trudem. Jednak miałam coś nie tak z żebrem.- Chodzi o moich rodziców adopcyjnych. Lene i Ethana Shepard'ów. Co z nimi?
     Cała trójka wymieniła znaczące spojrzenia. Było coś nie tak. Chyba chcieli ominąć ten temat szerokim łukiem.
-Clary,- odezwał się mężczyzna tonem, którego nigdy nie chciałam usłyszeć. Kiedyś takiego tonu użył tata, kiedy umarł mój chomik. - Oni wiedzieli co się może stać. Poświęcili się dla ciebie. Oni niestety nie żyją.
     Nie mogłam w to uwierzyć. Nie żyją? A on mówi to z takim spokojem? Jakby mówił, że mój chomik nie żyję?
-Jak to nie żyją?- powiedziałam i dotarło do mnie wspomnienie jak mama mówi do mnie ostatnie słowa. "Kocham Cię" to było tyle, ale był jeszcze tata. On powinien sobie poradzić. Potrzebowałam go teraz, ale przecież oni nie mogli mnie okłamać. Nic by im to nie dało. Jaką mieli by korzyść z okłamywania nastolatki? Wmówieniu jej, że została sama jak palec? No dobrze mieli by trochę korzyści.- Dlaczego? Jak? Tata powinien żyć. Widziałam go jak walczył.
-Kiedy my uciekaliśmy Valentine wpadł w szał. Zabił większość wilkołaków, a potem rozkazał jednemu ze swoich czarowników podpalić dom.- powiedział Jace.
-Moi rodzice nie żyją?- znowu się zapytałam. Nie mogłam w to uwierzyć. To nie mogła być prawda.
-Nie, Clary, twoi biologiczni rodzice żyją. Tylko adopcyjni nie żyją...-zaczął mężczyzna we flanelowej koszuli. Nie dokończył, bo mu przerwałam.
-Nie moi rodzice nie żyją.- zaczęłam krzyczeć. Dotarło do mnie, że to prawda. Łzy zaczęły mi lecieć po policzkach i rozbijały się o kołdrę.- Biologiczni mnie zostawili, albo próbowali porwać. Zapomnieli o mnie. A Pan jak może tak mówić o śmierci? Nawet nie wiem kim pan jest.!
-Clary, masz rację. Nie przedstawiłem się. Jestem Luke Garroway, ale twoja matka Cię nie zostawiła. Uciekała i myślała, że tam będziesz bezpieczna.
- Myślała? To się grubo myliła,- mówiłam.-a że uciekała to nie jest żadne wyjaśnienie. Chcę stąd wyjść. Teraz.
   Miałam już dość. W ciągu jednego wieczoru straciłam wszystko.
-Dobrze, jeszcze dziś zabierzemy Cię do Instytutu. I tak musielibyśmy Ciebie stąd zabrać. Za długo już tu leżysz.- powiedziała Maryse.
-Za długo to ile?- zapytałam się.
- Dwa tygodnie.
*******************************
Taki mój mały prezent na halloween. Ja sama lecę do kina. Pa pa i pamiętajcie o komentarzach. Piszcie je bo wtedy wiem co mam poprawić a co zostawić. :*

piątek, 25 października 2013

ROZDZIAŁ IV "Bitwa"

  Byłam zbyt oszołomiona, że nawet się nie wyrywałam.
  Byłam w objęciach ojca, swojego biologicznego ojca. Moja przybrana matka przed chwilą umarła, a tata nawet nie wiem gdzie on jest.
   Wszystkie te prawdy, te informacje, których się dziś dowiedziałam znowu jeszcze raz trafiły we mnie ze zdwojoną siłą.
   Valentine trzymał mnie trochę za mocno, bo brakowało mi powietrza, aż zaczęły pojawiać się przed oczami czarne plamki. Co dziwne trzymał mnie jedną ręką dość mocno, a jednocześnie odpierał atak wilkołaków i Jace'a. Kolejną dziwną rzeczą było to, że wilkołaków było znacznie więcej niż ludzi Valentina. Tylko skąd one się wzięły.
    Kiedy czarne plamki przed oczami stawały się coraz większe do Valentine'a podszedł chłopak. Dużo młodszy od Valentine'a , ale wyglądał jak jego młodsza wersja. Mieli takie same włosy, usta, i budowę ciała. Tylko oczy mieli inne. Chłopak miał dwie czarne, głębokie dziury, a bynajmniej tak wyglądały.
- Tato, musimy się stąd zbierać.- powiedział chłopak, odpierając przy tym kolejne ataki.- To ona? Wygląda rzeczywiście jak twoja żona. Tylko, że teraz jakby miała zaraz zemdleć.
    Po tych słowach Valentine poluzował trochę ucisk, a ja oprzytomniałam. Zaczęłam się rzucać, walić pięściami i kopać. Cały szok minął i zmienił się w złość.
-Uspokój się.- powiedział Valentine.- Jonathanie zawołaj czarownika, aby otworzył bramę.
   Nagle na Jonathana skoczył jakiś wilkołak. Wgryzł mu się w bark. Mój brat próbował się bronić, lecz nie mógł uderzyć wilkołaka dostatecznie mocno. Na pomoc poszedł mu Valentine. Puścił mnie i ruszył do walki.
   Ja sama podniosłam się i zaczęłam biec do furtki. Kiedy byłam dwa metry od furtki wyrosła przede mną czarna postać. Serce podeszło mi do gardła.
   Okazało się, że to był Jace. Przytulił mnie co mnie bardzo zdziwiło. Nie znaliśmy się za dobrze.
- Mała, gdzie ty byłaś?- powiedział.- Mieliśmy się zmyć zanim się tu rozpęta piekło. Czemu płaczesz?- zapytał się zaniepokojony. Dotknęłam dłonią policzka, był cały mokry od łez. Nawet nie pamiętałam, abym zaczęła płakać.
-Nic się nie stało.- próbowałam mówić jak najspokojniej. Co ja myślę? Jak najspokojniej? Przed chwilą próbował mnie porwać mój biologiczny ojciec. Moja mama nie żyje, a ja będę mówiła jak najspokojniej?-I nie jestem "mała". Nazywam się Clary Fray.
-No, dobrze, Clary.- powiedział.- Mamy stąd uciekać. Alec! Izzy! Chodźcie tu! Zmywamy się stąd!
   Po chwili byli przy nas gotowi do odparcia ataku.
-Jace, jesteś pewien, że to ona?!- powiedziała Izzy.
-A znasz jakąś inną dziewczynę, która jest pilnowana przez wilkołaki, a jej ojciec zabije każdego kto stanie mu na drodze, żeby dotrzeć do niej?- powiedział Jace.- Bo ja nie.
    Przypomniało mi się, że nie wzięłam jednej ważnej dla mnie rzeczy. Moim szkicowniku, a zarazem albumie. Niby było to egoistyczne, ale jeżeli mój dom ma skończyć tak jak dom Duchannes'ów to nie będę miała żadnej pamiątki po rodzicach. Być może ich kiedyś zapomnę, a to jest niedopuszczalne.
    Ruszyłam biegiem do drzwi domu.
-A ona gdzie?- spytał się Jace.- Clary, czekaj!
    Ja natomiast już wbiegałam już po schodach, a po chwili byłam już w swoim pokoju. Szkicownik znalazłam bez problemu. Wsunęłam je szybko do torby. Gdy się wyprostowałam w drzwiach stał Jace.
-Clary! Co ty sobie myślisz? Tu jest niebezpiecznie.- wyrzucił z siebie Jace. Był trochę wkurzony. Wszedł do pokoju i chwycił mnie za ramię.- Alec i Izzy czekają przed furtką- pociągnął mnie w stronę drzwi, ale drogę zagrodziła nam ciemna postać. Po chwili okazało się, że to Jonathan, a za nim Valentine.
-Czy jest jakaś inna droga ucieczki, Clary?- szepną do mnie. Zaczął wyciągać broń.
-Tak- odszepnęłam i wskazałam na okno, które wychodziło na drogę. Tylko, że drogę przysłaniało drzewo. Odległość nie była aż tak duża.
      Teraz nie zastanawiałam się wiele. Otworzyłam okno. Z tyłu słyszałam szczęk metalu o metal. Jace walczył. Założyłam torbę i skoczyłam. Było trochę wysoko. Dokładnie wysokość pierwszego piętra. Nie chcę spaść.
      Kiedy byłam na tyle blisko gałęzi złapałam jedną. Za mną wylądował Jace. Zaczęliśmy powoli schodzić. I w tym momencie jak na złość zaczął padać deszcz.
      Nie lubię się wspinać po śliskich gałęziach.
      Gdy byłam metr nad ziemią noga mi się poślizgnęła i poleciałam w dół.
      Jace był pół metra nade mną. Nie miał szans mnie złapać. Tuż przed upadkiem zdałam sobie banalną sprawę.
      ZA CHWILĘ UMRĘ.
      Spadałam tak, że najpierw uderzyłam plecami. Dobrze, że miałam plecak. Przyjął największą siłę uderzenia. Następnie uderzyłam całym ciałem i tyłem głowy.
       Nigdy nie czułam się tak ociężała. Oczy same mi się zamykały.
       Ostatnie co zobaczyłam to było to, że gwiazdy przebłyskują między liśćmi drzewa. Wszystko to dopełniały krople deszczu spadające powoli.
       Pomyślałam tylko jedną rzecz potem mi się film urwał.
       TO JEST NAPRAWDĘ PIĘKNE MIEJSCE, MOŻE JE NARYSUJĘ.
****************************************
Hej kochani. Macie tu następny post. 
Muszę to napisać MAMY PIĄTEK WEEKENDU POCZĄTEK.
Piszcie komenty.

sobota, 19 października 2013

ROZDZIAŁ III "Prawda"

    Gdy doszliśmy do domu mama już czekała z kolacją i niepokoiła się o nas. Nie powiedziałam rodzicom tego co się wydarzyło. Nie powiedziałam im tego, że widziałam nastolatków którzy zabijają innego nastolatka. I o tym, że widziałam jak ten chłopak zmieniał się w coś oślizgłego i okropnego.
  Przy kolacji niewiele się odzywaliśmy. Tylko tato patrzył to mnie to na mame. Była jednak mała różnica między patrzeniem na mnie a na mamę. Patrząc na mnie mówił nie werbalnie " Clary, idź już do góry, do swojego pokoju", na mamę "musimy porozmawiać".
  Po piętnastu minutach nie wytrzymałam i poszłam do swojego pokoju. Wzięłam szybki prysznic, przebrałam się w piżamę i położyłam się na łóżku. Nie mogłam zasnąć, więc zaczęłam grzebać w swojej torbie w poszukiwaniu iPoda. Nie znalazłam go, musiałam go zgubić w zaułku kiedy uciekałam.
  Nagle usłyszałam dzwonek telefonu. Po drugim sygnale odebrał tato.
-Jak to uciekli?- mówił wzburzonym głosem.-  Jeżeli Nocni Łowcy nas znaleźli to on nas też znajdzie... Nie boję się o siebie. Boję się o Clary. Możesz wystawić straż przed nasz dom?... Luke, musisz jej teraz pilnować 24 godziny... Przekaż Jocelyn o tym co się dziś wydarzyło. Na pewno będzie chciała wiedzieć... Nie możemy jechać do Henry'ego. On jest teraz na Florydzie. Załatwia sprawy z wampirami... A może ty przyjedziesz po nią jutro?... Wytłumaczymy jej to jakoś. Dobra to bądź jutro o 11.00.
  Po tych słowach skończył i odłożył słuchawkę. Ja natomiast szybko przebrałam się i zaczęłam schodzić po cichu po schodach. W głowie tłukło mi się wiele myśli. Kim byli Nocni Łowcy? Kim był Luke? I co ja z tym wszystkim miałam wspólnego.
  Zeszłam  na dół i stanęłam za drzwiami tak, aby  mnie nie widzieli.
-A co jeśli ją znajdą?- zapytała się mama. Słychać było, że płacze. -Ethan co się stanie jeżeli nie zdąży jej ochronić?
-Lena, kochanie, zdążymy ją ochronić- powiedział tata i przytulił mamę.- Zdążymy ją ochronić.
  Powtarzał to jak mantrę,jakby sam chciał siebie samego przekonać o prawdzie w tym zdaniu. Nie wytrzymałam musiałam wejść i zażądać od nich wyjaśnień.
-Clary, myśleliśmy, że poszłaś spać.- powiedziała mama i szybko otarła łzy. Mama wyglądała żałośnie. Makijaż miała rozmazany, a ubrania na niej wisiały. Nie zauważyłam kiedy tak schudła.
-Clary, jutro przyjedzie po ciebie Luke. To nasz stary przyjaciel.- powiedział tata. On też nie wyglądał za dobrze. Widać było jego zmarszczki, wyglądał o 5 lat starzej. W jego oczach dało się wyczytać, że czegoś się boi. Nie chwileczkę, nie czegoś tylko o kogoś. O mnie? Znowu w głowie miałam mętlik. Krążyło w niej mnóstwo pytań, ale zdałam to banalnie.
-Dlaczego?
-Dlatego, że u nas będzie remont.- powiedziała mama, a ja weszłam do pokoju. Mogła wymyślić coś lepszego.- Chcieliśmy zrobić Ci niespodziankę. Poza tym są wakacje pojechałabyś z Luke'em nad ocean.-mówiła dalej mama. Nie brzmiała zbyt przekonująco. Kiedy ona mówiła ja weszłam głębiej do pokoju i zajęłam swoje miejsce na kanapie przy oknie. To co zobaczyłam za oknem zszokowało mnie. Za oknem stał wilk tylko, że był kilka razy większy. Wyglądał jak...
-Wilkołak- powiedziałam na głos. Nagle naszło mnie pewne olśnienie. Nawet nie wiem skąd.- Luke też jest wilkołakiem.
   Gdy to powiedziałam rodzice mieli zszokowane miny. Tata pierwszy otrząsnął się z szoku.
-Tak- powiedział- Tak, jest wilkołakiem.
-Ethan, niemów jej. -syknęła mama. -Ona ma być bezpieczna, a tak nie będzie.
-Lena, ona musi wiedzieć. Ona należy do tego świata tak jak i my.- powiedział tata.- Clary, córeczko, pamiętasz jak się poznaliśmy? To znaczy jak my przyszliśmy po Ciebie do sierocińca.-Kiwnęłam głową. Dobrze pamiętałam cały ten dzień. Wtedy cały mój świat się zmienił. pozytywnie.- Zadałaś nam pytanie dlaczego tak dziwnie pachniemy. A ja Cię zapytałem "Jak mokry pies?''
- Tato, nie chcesz chyba powiedzieć, że jesteście wilkołakami.- powiedziałam. Chciałam się uśmiechnąć, ale zdałam sobie sprawę, że to prawda. Tata tylko to potwierdził.
-Tak to mam na myśli.- odpowiedział- Tylko, że ty jesteś Nocnym Łowcą- musiałam zrobić chyba jakąś głupią minę, bo zaraz wytłumaczył- alias Nefilim. Jesteś połączeniem człowieka i anioła. Pamiętasz, jak ci odpowiedziałem, że słodko pachniesz?- kiwnęłam głową.- To była szczera prawda. Dzieci Przyziemnych pachną słodko, ale dzieci Nocnych Łowców jeszcze słodziej. Przyziemni to normalni ludzie. Luke jest przywódcą Nowojorskiego stada wilkołaków do którego my należymy. Musieliśmy Ciebie chronić.
- Chwileczkę, ale przed czym musieliście mnie chronić?- zapytałam.
-Chronimy Cię przed twoim biologicznym ojcem i bratem. - zaczęła tłumaczyć mama, lecz przerwał jej dzwonek telefonu. Odebrał go tata.
-Tak, słucham- powiedział do telefonu.- Luke, jak dobrze, że.... Dziś... za pół godziny... tak szybko...rozumiem.... ale... okay...przekażę.- odłożył słuchawkę i odwrócił się do nas.- Luke przyjedzie trochę szybciej. Już nas szuka. Luke będzie tu za pół godziny.
- Jak to za pół godziny?- zapytała się mama.
-Za pół godziny?- powiedziałam równo z nią.
- Tak za pół godziny.- powiedział tata.
-Nigdzie się stąd nie ruszam. -powiedziałam stanowczo. - Jeszcze się wszystkiego nie dowiedziałam. I mam kilka pytań. Dlaczego ten mój tatuś mnie szuka? Gdzie jest teraz moja biologiczna matka? Czy te podpalenia co roku były spowodowane przeze mnie?
- Clary, - odezwała się Lena , mama już nie wiedziałam jak mam ją nazywać. Okłamywała mnie.- Nie ma teraz na to czasu. Odpowiemy Ci na te pytania, ale idź się spakować, ok? -kiwnęłam głową.- Nie wiemy dlaczego Ciebie szuka. Podejrzewamy, że to ze względów pokrewieństwa. Twoja matka jest bezpieczna. Nie miej jej za złe, że Cię zostawiła w sierocińcu. Myślała, że tam będziesz tam bezpieczna. Tak podpalenia chyba tak.
  Nie wiem kiedy i jak, ale po pięciu minutach miałam spakowany plecak i czekaliśmy na przyjazd Luke'a. Coś podkusiło mnie, żeby spojrzeć przez okno. Do naszego domu zbliżało się dziesięciu ubranych na czarno ludzi. Nic by nie było w tym dziwnego, gdyby nie mieli świecących mieczy w rękach. Na czele szło dwóch mężczyzn bardzo podobnych do siebie. Tylko jeden był młodszy.
- Mam pytanie- powiedziałam.- Czy wilkołaki noszą broń? Bo jacyś ludzie się do nas zbliżają.
-Nie -powiedział tata i przepchnął się do okna. Gdy zobaczyłam jego minę wiedziałam co zaraz usłyszę. -Clary, musisz biec do Simona  stamtąd zadzwoń do wujka Henry'ego, dobrze?
  Mówiąc to przepychał mnie coraz bardziej do kuchni gdzie były drzwi wyjściowe. Mama szła za tatą i miała łzy w oczach. Zrozumiałam.
- Nie idziecie ze mną? - powiedziałam. Nie odpowiedzieli tylko mnie przytulili. Nigdy więcej miałam ich nie zobaczyć. Przekazali mi to bez słów.
  Tato otworzył drzwi , ale na podwórku już ktoś stał. Dokładnie troje ktosi, Jace, Izzy i Alec, uzbrojeni po zęby. "Przyszli mnie zabić" pomyślałam. Jednak blondyn wysunął się do przodu i powiedział.
- Valentine jest przed drzwiami. Nie jesteśmy z nimi. Wiemy kim ona jest.
- Skąd?- zapytała tata.
-Spotkaliśmy się dziś.-powiedziała Izzy i mrugnęła do mnie.- Poza tym mamy zdjęcie jej rodziców.
- Przysięgamy na Anioła, że nie chcemy jej zrobić krzywdy. - powiedział Alec.
-Ethan, ja im ufam- powiedziała mama do taty. Ona zawsze wiedziała co robi.
-Okay, Clary, bądź ostrożna i pamiętaj, że cię kochamy.- powiedział tata. Wiedziałam, że mamy coraz mniej czasu. Przytulili mnie mocno i zwrócili się do Nocnych Łowców.- Jutro powinien być w Instytucie Lucian Garroway. Pilnujcie jej.
  Rozległ się dźwięk wyrywanych drzwi i wiele kroków. W następnym momencie wydarzyło się tyle, że głowa mała.
  Ludzie w czarnych strojach wlali się na podwórko. Rodzice zaczęli się zmieniać w wilkołaki. Sama znalazłam się za Jace'm. Nie wiem nawet kiedy przyciągnął mnie za siebie i wyciągnął broń. Walka zaczęła się rozgrywać. Nocni Łowcy tak dobrze władali bronią, że widziałam same świetliste smugi. Ja sama stałam przyparta do płotu i obserwowałam. Nie mogłam się ruszyć.
  Nagle usłyszałam krzyk mrożący krew w żyłach. Był to krzyk zwierzęcia, ale bardzo ludzki. Gdy zaczełam się rozglądać skąd dobiega krzyk. Zobaczyłam kupkę jasnych włosów. Takich samych jakie ma moja mama-wilkołak. Ruszyłam do niej biegiem. Gdy do niej dobiegłam zaczęła się zmieniać w człowieka. Nie wiem ile tam klęczałam, ale usłyszałam ostatnie słowa mojej matki,
-Clary, kocham cię- powiedziała na ostatnim tchnieniu i znieruchomiała.
  Ni stąd, ni zowąd objęła mnie w pasie jakaś ręka i podniosła. Byłam tak zszokowana, że się wcale nie broniłam. Ten ktoś kto mnie podniósł szepnął mi do ucha.
-Witaj Clarisso. Cóż za miłe spotkanie. Jeszcze mnie nie znasz, ale jestem twoim ojcem. Nie takim jak Ci Podziemni.
******************************
No to mamy trzeci rozdział. Piszcie komentarz. Pa pa

piątek, 18 października 2013

ROZDZIAŁ II "Niezwykłe podobieństwo"

Nie wiem skąd wzięłam tyle sił i energii, ale w pięć minut znalazłam się między samochodami. Pościg za mną nie zwolnił, tylko biegł ile sił. Nie przejmowali się oni nawet tym, że spowodują wypadek, a co za tym idzie największy korek w Nowym Jorku.
-Alec, łap ją - krzyknął chyba Jace. Nie miałam odwagi się obejrzeć, ale zrobiłam to.
Krzyknął chyba dlatego, że Alec był znacznie bliżej mnie. Akurat kiedy patrzyłam się na Alec'a, który próbuje mnie dogonić nie zauważyłam kolejnego zaułka. Wbiegłam w niego. Kiedy byłam już w środku natrafiłam na coś twardego, ale miękkiego w porównaniu do ściany, przewróciła bym się gdyby mnie nie przytrzymał ten ktoś. " Już po mnie" pomyślałam. Okazało się ku mojej wielkiej uldze,że to mój tato.
-Co tu robisz, Clary?- powiedział tata- Umówiliśmy się, że będziesz wracała do domu o 20.
-No, tak, wracałam od Simona i ...- speszyłam się. Wiem że mogę mu mówić wszystko, ale nie mogę mu powiedzieć o tym chłopaku w zaułku.- A ty co tu robisz?
-Pracowałem. Musiałem dłużej zostać w pracy.- powiedział i spojrzał się na ruchliwą ulice. Spojrzałam się też w tamtym kierunku. Jace i rodzeństwa nie było widać, a z zaułka wystawał psi ogon i zad. Tylko kilka razy większe. Spojrzałam na tatę. Uważnie mi się przyglądał. W końcu powiedział.
-Chodźmy do domu. Mama na pewno się niepokoi.
Ruszyliśmy do domu.
_________________________________________
Instytut tego samego dnia.
-Jace, chodź na kolację. Mama i tata wrócili. Poszukasz tego czegoś później.-wołała z jadalni Isabelle.
-Za chwile zejdę. Tylko coś znajdę.- odkrzyknął Jace i zabrał się do wertowania wielkiej księgi na temat kręgu. Było w niej napisane wszystko. Od tego jak powstał krąg, kończąc jak upadł i co się stało z jego członkami. Jace'owi chodziło tylko o jedno zdjęcie. Zdjęcie na którym znajdują się wszyscy z kręgu. Zależało mu na tym aby znaleźć zdjęcie gdzie widać wyraźnie Jocelyn Fairchild, żonę Valentina.
  Dziś kiedy byli z Lightwood'ami na polowaniu widział dziewczynę bardzo podobną do żony Valentina. Krążyły kiedyś plotki na temat, że Valentine i jego żona żyje a ponad to spodziewa się dziecka. Drugiego dziecka. Podobno Valentine eksperymentował na swoim synie podając mu demoniczną krew. Dlatego jego żona uciekła od niego. Tyrani jednak mają jedną ważną zasadę. Nie odpuszczają.
  Gdy Jace tak rozmyślał znalazł zdjęcie małżeństwa Morgensternów. Nie zastanawiając się dłużej wziął zdjęcie i zszedł do jadalni.
   Lightwood'owie i Hodge byli w jadalni. Jedli, rozmawiali i śmiali się. Taka rodzinna atmosfera.
   Kiedy Maryse'a zauważyła, że Jace wszedł do jadalni chwyciła go w objęcia. Niby Jace nie lubił kiedy się go przytulało, ale w objęciach swojej przybranej matki czuł się dobrze, bezpiecznie. Mieszkał z Lightwood'ami od 12 roku życia, czyli już 5 lat. Rodzice Jace zginęli kiedy jeszcze się nie urodził. Celine Herondale, matka Jace, podcięła sobie żyły  po tym jak dowiedziała się o Stephenie. Stephen Herondale był ojcem Jace'a i należał do kręgu.
   Pewnego razu Valentine wymyślił sobie co miesięczny zwiad u wilkołaków. Oczywiście to nie było zbytnio potrzebne, ale Valentine uważał to za konieczność. Tego feralnego razu jeden z wilkołaków ugryzł Stephena. Śmiertelnie. Gdy dowiedziała się o tym Celine podcięła sobie żyły. Była wtedy w 8. miesiącu ciąży. Podobno Valentine wyciągnął Jace'a z martwego ciała matki. I tu pojawia się pytanie "dlaczego?".
   Przez następne 12 lat Valentine wychowywał Jace'a. Podobno miał też miał  też swojego biologicznego syna. Nazywał się Jonathan Christopher Morgenstern, ale on podobno umarł.Choć w dzisiejszych czasach niczego nie można być pewnym. Następnie Valentine umarł, a Jace trafił pod skrzydła Instytutu w Nowym Jorku.
-Jace, czemu nic nie jesz?- zapytała się Maryse. Miała rację. Kiedy się tak zamyślił, zdążył usiąść i wpatrzeć się w ścianę naprzeciwko. Tak już miał kiedy myślał o rodzinie.
   Maryse patrzyła na niego wyczekująco.
-Zamyśliłem się- odpowiedział Jace i nałożył sobie zapiekanki.
-A możemy wiedzieć nad czym?- zapytał się Hodge swoim specyficznym tonem głosu, jakby prowadził jakieś badania.
-Krąg upadł ponad 16 lat temu,tak?- zapytał Jace. Wszyscy obecni kiwnęli głowami.- Żona Valentina podobno uciekła od niego zaraz po powstaniu i podobno była w ciąży. To wtedy dziecko miałoby około 16 lat. Ale czy Nocny Łowca może być wychowywany przez ...?
-Jace, nie sądzisz chyba, że ta dziewczyna jest córką Valentina? -przerwał Jace'owi Alec.- To był czysty przypadek, że ona tam się znalazła.
-Alec, to że ona tam się znalazła może było przypadkiem, ale jak wytłumaczysz to?- powiedział Jace i rzucil zdjęcie małżeństwa Morgenster'nów. Izzy i Alec zrobili zaskoczone miny. -Mam racje, że wygląda jak młodsza wersja Jocelyn Fairchild.
- Jace o czym ty gadasz?- zapytał się Robert, mąż Maryse. Był już lekko zdenerwowany całą tą sytuacją.
- Chodzi o to, tato, że dziś jak polowaliśmy na demona to zobaczyliśmy jedną dziewczynę. A Jace uznał, że jest podobna do niej.- powiedział Alec i pokazał zdjęcie rodzicom.
-Alec, ale ta dziewczyna jest naprawdę podobna .- powiedziała Izzy.- Poza tym ona nas widziała jak byliśmy pod czarem. To nie może być przypadek.
-Chwileczkę- przerwał dyskusję Hodge- Widzieliście dziewczynę podobną do tej na zdjęciu? Która widziała was przez czar?- cała trójka kiwnęła głowami.- Wiecie gdzie mieszka?- Wszyscy zaprzeczyli.- A macie chociaż jakąś jej rzecz?
- Może się znajdzie -powiedział Jace- tylko musiałbym się tam przejść.
-Hodge, czy ty myślisz...?- zaczęła Maryse, ale Hodge jej przerwał.
-Tak. On będzie jej szukać.
**************************************
No kochani to macie drugi rozdział. Piszcie komentarze . Buziaczki dla was :*

środa, 16 października 2013

ROZDZIAŁ I "Spotkanie w zaułku"

-Tak, mamo, będę za 30 minut- mówiła Clary do telefonu- Właśnie wychodzę od Simona. Nie musisz po mnie przyjeżdżać. Pa.
    Kiedy skończyła rozmawiać ze swoją przybraną matką spojrzała na przyjaciela, który właśnie nakrywał do kolacji razem z mamą.
-Myślałam, Clary, że zostaniesz z nami na kolacji. Potem bym Cię odwiozła.-powiedziała mama Simona.          
    Była przed 40, no dobrze miała dokładnie 39 lat, i wychowywała samotnie dwójkę dzieci. Simona jej przyjaciela i Rebece która była na studiach. To po niej dzieci odziedziczyły kolor włosów oraz oczu, takie same brązowe, lecz Simon dodatkowo ma wadę wzroku. Chociaż wada wzroku może być spowodowana tym, że uwielbia czytać i grać po nocach.
-Przepraszam, ale naprawdę nie mogę. A właśnie mama kazała przekazać, że znalazła nowy przepis na hamburgery bez mięsa. Następnym razem przyniosę.- powiedziała Clary wbiegając do korytarza i chwytając swoją kurtkę i torbę. - Do widzenia.
   Wybiegłam na dwór i zdała sobie sprawę, że nie zdąży na metro. "Ja to mam szczęście" pomyślałam. Ruszyłam mniej lubianą przeze mnie drogą, ale za to zdarzę do domu na umówioną godzinę.
  Pamiętam jeszcze jak raz zapomniałam zadzwonić do domu, bo wydawało mi się że mówiłam im o noce u Simona. Niestety, albo ja zapomniałam powiedzieć albo moi rodzice zapomnieli. Gdy następnego dnia wróciłam do domu widać było po nich, że nie spali całą noc. Mama tylko mnie przytuliła, natomiast tato najpierw nakrzyczał następnie przytulił mnie. I chyba nie mieli zamiaru mnie puścić. 
   Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że zginęła rodzina przyjaciółki mojej mamy. Rodzina nazywała się Duchanes*. Państwo Duchanes miało córkę w moim wieku oraz dwóch synów bliźniaków, chyba po 2 lata. Wszyscy spłonęli w swoim domu. Podobno było coś nie tak z butlą gazową, którą trzymali w piwnicy. Tato mówił, że to nie był przypadek, tylko ktoś umyślnie podpalił dom. Mówił tak do mamy kiedy ja siedziałam u siebie w pokoju i rysowałam, a bynajmniej tak myśleli. Po tym zdarzeniu wyjechaliśmy na weekend do wujka Henry'ego na wieś. Mama nie mogła się pozbierać po śmierci swojej przyjaciółki. I od tego feralnego dnia muszę wracać do domu przed 20. to i tak dobrze. Na początku chcieli żebym wracała o 18, ale ich ubłagałam.
   Spojrzałam na zegarek w komórce. 19,45. "Nie, no super! Jak się nie pospieszę to znowu pojedziemy do wujka na wieś" pomyślałam i ruszyłam szybkim krokiem w ciemną aleję. Włączyłam szybko iPoda i włożyłam jedną słuchawkę do ucha. Zawsze gdy szłam miejscem które mnie przerażało to słuchałam muzyki, ale tylko na pół gwizdka.
   Po pięciu minutach doszłam do mojego znienawidzonego miejsca. Uliczka w tym miejscu zwężała się tak, że ledwo dwie osoby mogła się tu zmieści i minąć.
   Nagle przebiegł koło mnie chłopak o niebieskich włosach spychając mnie na ścianę. Oczywiście nie powiedziała żadnego "sorry" o "przepraszam" nie wspomnę. To jest Nowy Jork, tutaj nie używamy takich słów do obcych ludzi. Za nim biegli cali ubrani na czarno i uzbrojeni po zęby nastolatkowie. Dokładnie trzech. Wyglądali podobnie tylko włosy ich wyróżniały i wzrost. Na samym przedzie biegł blondyn, który przypominał lwa gdy jego włosy przeczesywała wiatr. Za nim biegła dziewczyna o kruczoczarnym warkoczu, co dziwne biegła na szpilkach. Na samym końcu biegł chłopak o takich samych włosach co dziewczyna. "Może są rodzeństwem i idą do Pandemonium?" pomyślałam i zaczęłam się zbierać. Wyłączyłam muzykę i ruszyłam biegiem za nimi. Było coś nie tak z tym pościgiem, nawet jak na Pandemonium.
   Byłam raz z Simon'em w Pandemonium. Mnie się podobało, ale zauważyłam minę Simona. Nie bawił się za dobrze. Chociaż można by było pomyśleć, że fan D&D będzie lubił fantastkę na żywo.
   Kiedy biegłam za nimi zdałam sobie sprawę, że biegną nie w tę stronę co Pandemonium. Nie musiałam wcale daleko biec. Okazało się, że niebiesko włosy  wbiegł w ślepy zaułek."Co za debil? Gdyby pobiegł dalej trafił by na samą ulicę i by uciekł." pomyślałam. Ukryłam się za rogiem tak, żeby mnie nie zobaczyli. Na pierwszy rzut oka było widać, że uciekinier nie ma drogi ucieczki. Rozglądał się po ścianach. Kiedy tak się przyglądałam niebieskowłosemu  blondyn wyjął miecz albo nóż. Nie znam się za dobrze, gdyby tu był Simon umiał by określić co to za broń.. Blondyn przyglądał się broni tak jakby to był najpiękniejszy przedmiot jaki istnieje. Obracał ją w dłoni. Mógł by chyba tak stać całe godziny, ale podziwianie przerwała mu dziewczyna.
- Jace! Pośpiesz się. -syknęła do blondyna.- Nie chcę tu spędzić całej nocy. Rodzice i Max dziś wracają chcę ich dziś przywitać. Pamiętasz jacy byli zawiedzeni ostatnim razem.
- Dobrze Izzy. Pośpieszę się. Alec pilnujesz tyłów?- powiedział Jace do chłopaka o czarnych włosach. Ten tylko kiwnął głową.
   Jace chwycił mocniej broń i powiedział coś do niej. Broń zalśniła. Następnie podszedł do niebiesko włosego
i szepnął co do niego. Ten tylko się roześmiał i zaczął mówić.
-Wy naprawdę wierzycie, że on nie żyje od 16 lat, że nie żyje cała jego rodzina. Grubo się mylicie.-powiedział- A te plotki na temat jego żony, drugiej ciąży i dziecka to prawda. Urodziła córkę, a ja dziś ją widziałem. On jej szuka i ją znajdzie. Jest coraz bliżej. Clave się zmieni tak jak on i jego syn chcą. Krąg się odradza.
   Nic więcej nie powiedział, ponieważ Jace wbił mu nóż w klatkę piersiową. Niebiesko włosy tylko skrzywił się i upadł na ziemię. Nie wiem kiedy, ale krzyknęłam. Cała trójka spojrzała się na mnie tak jakby zobaczyli ducha. Pierwszy otrząsnął się z szoku Jace i zwrócił się do chłopaka.
-Alec, miałeś pilnować tyłów. Co ty wtedy robiłeś?
- Co to jest?- zapytałam się nawet nie wiem dlaczego. Może to była czysta ciekawości, a może to że właśnie ciało martwego chłopaka zaczęło się zmieniać. Wyrosły mu czułki, a ciało pokryło się śluzem.
    W tym czasie trójka zabójców zaczęła się zbliżać do mnie tak jakby nie chcieli spłoszyć zwierzyny. Ja sama zaczęłam się cofać, aż natrafiłam na ścianę. Gdy natrafiłam na ścianę zrozumiałam jak czuł się niebiesko włosy. Tylko między mną a nim była jedna istotna różnica. Ja miałam drogę ucieczki. nawet dwie. Mogłam wrócić do Simona i ściągnąć ich na jego głowę, albo pobiec do domu. Było jednak małe "ale". Nie wiem czy dobiegnę do domu.
  Mój mózg pracował na pełnych obrotach. Prawo- Simon, Lewo-rodzice. Prawo-Lewo,prawo,lewo,prawo. I nagle zrozumiałam, że mogę pobiec do domu, ale przez zatłoczoną ulicę.
Nie musiałam myśleć dużo nogi same mnie poniosły.

*czytaj Dukejn
****************************************
To mamy pierwszy rozdział następny będzie w przyszłym tygodniu. Pozdrowienia dla was :*

wtorek, 15 października 2013

PROLOG

          CZĘŚĆ PIERWSZA

 1 grudnia 2003 r. Sierociniec Najświętszej Maryi Panny w Nowym Jorku

        Lena i Ethan Sheprad są małżeństwem od 6 lat. Niestety nie mogą mieć dzieci. Lena ma już 28 lat, a Ethan jest od niej starszy o dwa lata. Bardzo by chcieli zostać rodzicami, dlatego umówili się na spotkanie w sierocińcu w sprawie zaadoptowania dziecka.
        Sierociniec nie wygląda zachęcająco. Stare, szare ściany i wyschnięte kwiaty stojące przed budynkiem nie wróżą nic dobrego. Nigdy Lena nie pomyślała by, że w takim budynku mogą mieszkać dzieci. W niektórych oknach widać twarze maluchów. Zaczął padać śnieg, nic dziwnego przecież to grudzień.
        Shepard'owie chcieli by mieć takiego malucha u siebie na święta, ale niestety to nie leży w ich mocy.
       Kiedy weszli po schodach i stanęli przed drzwiami spojrzeli na siebie.Oczy Leny wyrażały strach i nadzieję. Ethan przytulił Lenę i szepnął jej do ucha.
-Będzie dobrze. Głowa do góry. -pocałował ją w usta- Może zadzwonimy?- dodał po chwili i spojrzał na dzwonek. Nim Lena podniosła rękę drzwi otworzyły się, a przed małżeństwem stanęła kobieta po 40. ubrana w szary żakiet.
-Państwo Shepard jak mniemam-odezwała się kobieta. Co dziwne jej głos nie brzmiał wcale szorstko, wręcz przeciwnie całkiem łagodnie, miło.- Jestem Aleksandra Day.
     Pani Day zaprowadziła Shepard'ów do biura. Usiedli na krzesłach przy biurku zawalonym papierami. Biurko nie było zawalone tylko papierami. Jak się dłużej przyjrzeć dostrzegało się telefon, komputer, dzbanek oraz cztery szklanki.
-Może chcecie coś do picia? Kawy, herbaty, wody?- zaproponowała Pani Aleksandra.
-Poproszę tylko wodę.-powiedział Ethan.
-Ja też poproszę tylko wodę.-dopowiedziała Lena.
     Pani Day chwyciła dzbanek i zaczęła rozlewać wodę do dwóch szklanek. Gdy skończyła napełniać drugą szklankę odezwał się dzwonek telefonu.
-Przepraszam, muszę odebrać- powiedziała i chwyciła słuchawkę telefonu. Przez pierwsze dwie minuty nie odzywała się w ogóle tylko słuchał uważnie co mówi osoba po drugiej stronie. Potem mówiła tylko "mhm", "aha" i "oh". Po dziesięciu minutach powiedziała do Shepard'ów.
-Przepraszam, Państwa ale muszę na chwileczkę wyjść.- kiedy to mówiła powoli zbliżała się do drzwi.
       Lena zaczęła się rozglądać po pokoju i zastanawiać się jaka jest Pani Day, taki głupi zwyczaj. Nie był to jakiś wyjątkowy pokój. Ale pokój z rodzaju tych, które mówią niewiele na temat mieszkającej tu osoby. Widać było, że Pani Aleksandra lubi czytać książki. Znajdował się tu wielki regał z książkami. W pokoju była też kanapa obita atrapą brązowej skóry już mocno startej. Nad nią wisiał obraz przedstawiający polanę na której chodziły zwierzęta leśne. Jednak długo się nie przyglądała i nie próbowała interpretować obrazu, ponieważ otworzyły się lekko drzwi.
       Lena lekko szturchnęła Ethana w żebra, ponieważ to nie była Pani Day. Po zapachu można było określić, że to małe dziecko. Tylko że ten zapach był o wiele słodszy niż przeciętnego Przyziemnego dziecka. Patrzyli na drzwi, które leciutko otwierały się coraz bardziej. jakby ten kto chce wejść nie wiedział czy na pewno chce wejść.
      Gdy drzwi były już otwarte na tyle by widzieć osobę znajdującą się przed nimi zobaczyli małą dziewczynkę o dwóch rudych kucykach. Dziewczynka miała zielone, ciekawskie oczy i kilkanaście malutkich piegów na policzkach i nosie. Ubrana była w zieloną sukienkę i czarne lakierki. Na oko miała 5 lat. w małej rączce trzymała pluszowego misia.
     Patrzyli na siebie jakiś czas, a dziewczynka tylko lekko przechyliła głowę jakby zastanawiała się co my tu robimy. W końcu przemówiła.
- Cześć. Jestem Clarissa Fray. Co tu robicie? Wiecie, że dziwnie pachniecie?- powiedziała swoim dziecinnym głosikiem i weszła głębiej do pokoju. Stanęła przed Shepard'ami i wyciągnęła ręce do Leny. Pani Shepard nie mogła się oprzeć i musiała ją wziąć na kolana. Kiedy Clary usadowiła się na kolanach Lena odpowiedziała.
- Jestem Lena, a to mój mąż Ethan Shepard. Jesteśmy tu aby adoptować dziecko.
- Co to znaczy "adoptować"?- zapytała się mała.
-Wziąć do domu i kochać dziecko.-odpowiedział Ethan ku zdziwieniu Leny. Wpatrywał się w małą z taką uwagą i miłością jaką Lena widział tylko gdy rozmawiali ze sobą. Clary kiwnęła głową, lecz nie odrywała od niego oczu.
-Dlaczego tak dziwnie pachniecie?- Zapytała się jeszcze raz.
- Dziwnie to znaczy jak? Jak mokry pies?- zapytał się Ethan, a Clary tylko kiwnęła głową- Tak już mamy. Ale to samo pytanie mógłbym zadać tobie. Dlaczego tak słodko pachniesz?
     Lena myślała, że Ethan zacznie opowiadać Clary o likantropi. Nie lubiła tego tego tematu. Kiedy tylko ktoś zaczynał o tym rozmawiać od razu czuła ból pierwszej przemiany, choć minęło od niej 16 lat. Lecz gdy dłużej pomyślała to Ethan miał racje. Clary słodko pachnęła. Pachneła tak jak tylko pachną Nefilim. To dość dziwne ponieważ Nocni Łowcy nigdy nie porzucają swoich dzieci. Nie zostawiają ich nawet wtedy gdy rodzina nie żyje. Wysyłają je wtedy do innej rodziny i tam szkolą na wojownika.
     Lena tak rozmyślała, a Ethan rozmawiał z Clary na temat jej misia, wróciła Pani Day.
-O widzę, że już się poznaliście.- powiedziała.- Chciałam was sobie przedstawić.
-Clary, Czy mogę Ci zadać jedno pytanie?- powiedział Etahan, a ja już wiedziałam o co chce zapytać i byłam całkiem za.- Czy chcesz być naszą córeczką?- W to pytanie przelał całe swoje uczucie, całą naszą nadzieje na pełną rodzinę. Clary tylko kiwnęła głową i przytuliła się do niego.
   Po godzinie mieliśmy podpisane wszystkie dokumenty, byliśmy pełnoprawnymi opiekunami Clarissy Fray. Natomiast mała spała na kolanach Ethana. Poszliśmy spakować Clary i Ethan przekazał ją mnie, lecz przez cały czas nie spuszczał jej z oczu. Już wiedziałam, że będę miała rywalkę u mojego męża. Był też mały problem. Ta rywalka wkradła się też do mojego serca. Pokochałam ją tak, że nie było mowy o tym żebym ją komukolwiek oddała.
    Gdy schodziliśmy po schodach poczułam zapach innego wilkołaka, a z krzaków jarzyły się żólte oczy. "To na pewno kot" pomyślałam. I uznałam to za przypadek.
    Wsiadając do samochodu napisałam jeszcze SMS-a do rodziców moich i Ethana.
 "UROCZYŚCIE OGŁASZAM, ŻE ZOSTALIŚCIE DZIADKAMI. NAZYWA SIĘ CLARISSA FRAY"
Tylko, że do rodziców Ethana którzy byli oboje likantropami dopisałam.
"CZY NOCNI ŁOWCY PORZUCAJĄ SWOJE DZIECI? ALBO MOŻE KTOŚ UCIEKAŁ I MUSIAŁ OCHRONIĆ JAKIEŚ"
********************************************
To mój pierwszy wpis i prolog. Jest tylko nawiązaniem do tego co się wydarzy dalej. Wpisy powinny się pojawiać raz w tygodniu, a w wolne tygodnie częściej. Piszcie komenty.